Człowiek z orzecha( z cyklu Pauli pisarskie co nieco)
Warkot silnika i morska bryza we włosach. Wiatr zaplata i rozplata mi warkocze. Rozglądam się dookoła i widzę tylko błękitne niebo zlewające się z lazurem wody. Nic ich nie rozdziela, poza ledwo dostrzegalną linią tęsknoty. Dwaj bracia, dwie siostry nie mogący się spotkać. Zamykam oczy i chłonę ten obraz. Głowę mam wolną od myśli, oddycham spokojnie. Nareszcie sami, nareszcie we dwoje – ja i morze, tylko gdzie niegdzie złote wysepki mijają nas pospiesznie. Czasu nie ma, opuścił to miejsce pozostawiając po sobie jedynie wesołe grymasy zapisane w twarzach złotych wydm.
Dobijamy do brzegu, złotego, połyskującego, rozgrzanego pocałunkami słońca. Nie zakładam sandałów, niech tonę w objęciach piasku. Drzewa szumią śpiewem wtórując uderzeniom fal. Chcę stać tu i stać, robić w pamięci zdjęcia. Przewodnik pogania mnie i idziemy już w stronę lasu. Witam wzrokiem każdy kwiat, każdy pień. Ptaki pozdrawiam uśmiechem. Jak tu pięknie.
Las przywitał mnie chłodnym uściskiem dłoni. Słońce gdzie niegdzie przedzierało się przez liście wielkich paproci. Panował zapach zieleni. Co i rusz drogę przebiegały mi małe płazy, nie zdające się zawracać na mnie uwagi. Pochłonięta nowym miejscem nie spostrzegłam zastawionej na niewielkie zwierzę pułapki. Gdyby nie szybka reakcja mojego przewodnika, miałabym stopę poranioną kamiennymi zębami. Postanawiam wrócić na ziemię i skupić się na przeszkodach przede mną. Lawirując pomiędzy kamieniami i paprociami dotarliśmy wreszcie do dużej wioski. Widok był bajkowy. Wszystko tętniło życiem. Małe dzieci bawiły się z małpkami, większe obrabiały skóry zwierząt, kobiety ucierały ziarna na mąkę, niektóre prały w pobliskiej rzece. Chaty z gliny i trawy ogrzane przez popołudniowe słońce mieniły się czerwienią i błękitem wymalowanych na nich wzorów. W powietrzu unosił się słodki zapach owoców suszonych się na drewnianych prętach ustawionych przy chatach, wybudowanych po pięć jedna przy drugiej. Usiadłam na placu czekając aż przewodnik poinstruuje mnie, co robić dalej. Nie siedziałam sama długo, odważniejsze dzieci podeszły do mnie blisko i z zaciekawieniem dotykały moich włosów i ubrania. Te mniej odważne stały onieśmielone z tyłu. Niektórzy z dorosłych ode razu zabrali swe pociechy ode mnie a inni krzątali się, każdy przy swoich zajęciach, obserwując mnie z daleka. Gdy nadeszła właściwa chwila poszliśmy pod chatę wodza. Solidnie zbudowana rzucała potężny cień na podążające za mną dzieci. Wtem młody, przystojny mężczyzna prężnym krokiem wyszedł nam na spotkanie. Większość młodych kobiet zwróciło głowy w naszą stronę. Niektóre z rumieńcem na twarzy, ukradkiem obserwowało każdy jego krok. Przeprowadził nas przez większą część wioski. Mężczyźni wydawali cichy okrzyk, gdy przechodził obok. Siedliśmy na plecionej macie, tuż obok suszących się owoców. Starsza kobieta podała nam sałatkę owocową, a przewodnik zainicjował rozmowę, której nie było końca. Zapowiadał się wspaniały dzień.
Moją uwagę przykuły oczy wodza. Ogromne, czarne, lśniące. Było w nich coś zagadkowego, jakaś tajemnica, która aż prosiła się o rozwiązanie. Wpatrzona w taniec kolorów na tęczówce zauważyłam w niej srebrne nici, tworzące skomplikowaną sieć połączeń. Wchodziły też na źrenicę. Spytałam wodza, czy ma problemy ze wzrokiem. Odparł, że wszyscy z jego plemienia mają takie oczy, z pokolenia w pokolenie. Bolą, gdy patrzy się pod słońce, a srebrne nici przeszkadzają w mroku zacierając obraz. Ale widocznie tak ma być, skoro tacy zostali stworzeni. Odparłam, że to nie jest normalne i że mogę im pomóc sprowadzając lekarza. Odmówił. On sam najlepiej zaopiekuje się swoim ludem, jak to stwierdził zezłoszczony wstając z maty. Dalsza rozmowa nie doprowadziła do porozumienia. Piękny ślepiec stał niewzruszenie dając do zrozumienia, że nadszedł czas naszego powrotu. Stojąc na środku wioski w silnym południowym słońcu dotarło do mnie, że pomóc im nie będzie łatwo. Nawet bardzo trudno. Zrezygnowana pożegnałam się, obiecując sobie w duchu, że jeszcze tu wrócę.
Siedząc w białej łódce, oparta brodą o kolana, przeglądałam w pamięci obrazy miejsca i ludzi, których właśnie spotkałam. Radość z przebywania w tak zachwycająco pięknym miejscu została przykryta grubym kocem przygnębienia. Morze zrobiło się niespokojne jakby chciało przepędzić nas jak najdalej od wyspy. Silnik pracując na najwyższych obrotach zostawiał za sobą ślad białej piany, która zaraz została rozmywana przez nacierające fale. Ostatni ślad po mojej przygodzie.
Paula
Posłowie, hmm.. ok. Oto ono:
„Każdy z nas jest wyspą. Zamieszkują ją z nami ci, którym na to pozwolimy. Niektóre z tych wysp zamieszkiwane są przez pięknych ludzi. Szlachetnych, pomocnych, chcących zmieniać świat w jakim żyją. Niestety w większości przypadków są to także ludzie ślepi, ulepieni z łupin orzecha, do których nie da się dotrzeć. Są to ludzie „uczuleni” na światło, prawdę, ewangelię. Czują, że są „chorzy”, a jednak boją się zmiany. Nazywam ich ślepcami, bo nie widzą rzeczy, które ja jako Boże dziecko widzę na co dzień. Są to ludzie z łupin orzecha, bo choć uderzasz nimi o zmiemię, oni nie pękają. Ale moja bohaterka nie odpuści!”